Stale powraca w dyskusjach temat „festiwalizacji” kultury. Trudno nie przyznać, że namnożyło się nam wszelakich festiwali, od muzyki poważnej poprzez literaturę, po pierogi, ale i tak pozostajemy w tym względzie daleko w tyle za Anglią czy Francją…
Przeciwnicy festiwali zwracają uwagę na:
- wydawanie w kilka dni pieniędzy, które umożliwiałyby długotrwałą działalność kulturalną;
- zastąpienie solidnej pracy „u podstaw” krótkotrwałym, efektownym, choć nie zawsze wartościowym fajerwerkiem;
- tworzenie zadowolonego z siebie, zamkniętego kręgu festiwalowych artystów i stale tych samych widzów, najczęściej biernych;
obrońcy z kolei podkreślają, że:
- łatwiej pozyskać środki na duże, efektowne wydarzenie;
- festiwal umożliwia spotkanie z artystami, których w innych okolicznościach nie byłoby szansy zaprosić;
- spotkania festiwalowe integrują społeczność i inspirują do nowych inicjatyw kulturalnych, albo są ich zwieńczeniem;
- ludzie potrzebują okresów świętowania i zabawy – dlaczego więc nie zapewnić im wartościowej rozrywki, a przy okazji wypromować swoją miejscowość?
Trudno nie zgodzić się z argumentami obu stron.
Organizując przez wiele lat festiwale w większych i mniejszych miejscowościach, zauważyłam, że warto postawić sobie kilka pytań, które pozwolą ocenić, na ile festiwal faktycznie ma sens:
- jaka jest jego „wartość dodana”: ilu nowych uczestników udało się pozyskać, jakie nowe kontakty artystyczne zostały nawiązane i jakie nowe dzieła dzięki temu powstaną?
- na ile w jego przygotowanie udało się włączyć lokalną społeczność i jakie konkretne korzyści i inspiracje z uczestnictwa w festiwalu płyną?
- na ile organizatorzy są nastawieni na naukę i wyciąganie wniosków: o ile kolejne edycje festiwalu są ciekawsze i lepiej zorganizowane od poprzednich?